Wyjechaliśmy ze Szczecina o świcie, dla niektórych to pewnie była noc. W jakiś sposób ucieszyłam się, że znów ruszam w nieznany dla mnie dotąd świat. Jutlandię znałam z opowieści znajomych i z literatury. Nigdy nie była dla mnie na tyle czytelna, by pod wpływem opinii innych układać w sobie opowiadaną ciszę, której tak naprawdę nie znałam. Poranek poza swoim domem, droga na szóstym biegu i uciekające wiatraki. Zatracałam swoją obecność gapiąc się tępo w okno. Jesień. Dzień zyskiwał na ostrości z każdym kilometrem. Co tu podziwiać oprócz ciemnych chmur. Chyba jedynie dojrzałe rozmowy na przemian z szeleszczącym co chwilę deszczem zmieniały uczucie zmęczenia w ciekawość. Granica. Odsłoniła przede mną dwie kultury. Poukładana niemiecka, o określonej stylistyce architektury, porządku, wielkości i ładu. Dania, specyficznie biała, z małymi czystymi okienkami bez zasłon, symboliczna i zminimalizowana. Przycięte trawniczki, odkurzone liście, jakby jesień opuściła to miejsce. Fiord wbijający się w miasteczko, piękne szerokie żywopłoty i istnienie człowieka jedynie z opowieści. Gdzie ci ludzie? Wymiar egzystencji przestał istnieć, ot tak, o porannej porze nie było żywej duszy. Wiatr bijący w okna, auta na podjazdach, na tarasach puste stoły nakryte krzesłami dawały do zrozumienia, że wolny czas funkcjonuje w tym miejscu inaczej, niestety drugiego człowieka trudno dostrzec na horyzoncie. Czułam się nieogarnięta w tej przestrzeni. Specyficzna kultura. Więc jak tu uchwycić istotę doświadczeń zamieszkujących tu ludzi?
Metafizyczny świat, który odkryłam w domu starców, system i wzajemne zrozumienie. Domeczki poukładane wzdłuż alejek, wszystko przemyślane i zdyscyplinowane. Uśmiechy, szepty i moja walka z myślami. Lepszy ten ich świat, zadbał o miejsce dla ludzi, którzy budowali rzeczywistość tego miejsca przez długie lata. Na twarzach uwieczniony wiatr, który wydobył kolor skóry, wyrzeźbił zmarszczki i umiejętnie ukształtował twarde rysy. Uśmiech, który pozwala uknuć hipotezę, że gości choćby w bólu witamy z uśmiechem. Jemy w ciszy obiad, w przerwach uśmiech za uśmiechem, powolność. Czułam się tam dobrze, mimo, że widok ludzi, którzy nigdzie nie chodzą, specjalnie nie pociąga. A z drugiej strony, znają swoje miejsce, każdy zaułek, i zwiedzili cały świat. W rozmowie pani przekroczyła granice kilkunastu państw, nuci pod nosem hiszpańską piosenkę. Z obojętnym wzrokiem obserwuje ręce i czeka na śmierć. Byłam pełna podziwu dla tych rąk. I mimo, że odpowiedziała jednym zdaniem, wiem, że życie przeżyła w widoczny dla siebie sposób, utrwaliła w nim wszystko, co ją interesowało. Teraz dobiega innych milczeniem i specjalnie nie interesuje się kolejnym dniem. Nie to, co ja. Wychodzę. Z pięknej słonecznej Jutlandii spływają potoki wody, przelotnie reaguję na porozbieranych ludzi, opatulam się szalem i pragnę suchego miejsca. Koncepcja ‘myśleć i mówić’ upadła, siedzimy w jadalni, popijamy herbatę i wdychamy stabilność miejsc, które dotknęliśmy. Niewiele osób wiedziało, że w Sonderborg Stefan Czarniecki wyzwalał Duńczyków spod szwedzkiego ciemiężyciela. Zaśpiewaliśmy hymn nasz piękny w miejscu gdzie w 1658 roku miało miejsce ważne dla Duńczyków wydarzenie, chociaż dla nas Polaków też powinno być ważne. Jakoś miałam niedosyt w sobie i poczucie ignorancji w tym historycznym temacie. Zjawiska, jakie dotykają podróżników takich jak ja pozwalają na uprawomocnienie się myślenia, że jednak świat bywa bardzo mały, zaciska się wręcz do emocji zawartej w kilku wersach. I dobrze jest czasem wejść głębiej w słowa, by dostrzec dla kolejnych pokoleń więzi, które przez lata wojen i przedziwnych perturbacji politycznych rozmywają naszą tożsamość. W oczach tubylców jutlandzkich, czerwone koszulki z białym orłem, roszczącym sobie prawo do trwałości zawartej w dziejach, a o której tak niewiele wiemy, jesteśmy inni. Potrzeba przekraczania granic wzmogła we mnie intelektualną potrzebę poznania tego uroczego miejsca. Wrażenie nie zostało utracone, mimo, że realny świat wyraźnie daje odczuć dysharmonię, w jakiej się znalazłam. W końcu empirycznie usatysfakcjonowana, zaglądałam w twarze Duńczyków. Nigdzie się nie spieszących, bez parcia na bycie oryginalnymi. Dom w dom, biały, szary, niebieski. Okno w okno, lodowate tafle szkła odbijające wiatr i deszcz. Symboliczny czas, który tam spędziłam, mimo trzech koncertów dziennie czułam się oswojona. Z małomównymi Duńczykami pozwoliliśmy wzajemnie odkryć pojmowaną wspólnie kulturę. Chociaż ich świat odbiega od znanych mi milczeniem i każda inność jest postrzegana jako dysfunkcja. Mruczę w sobie ludową piosenkę, daleko, daleko, za górą, za rzeką pozostała chatka biała…
* zdjęcie z kolekcji autorki
* zdjęcie z kolekcji autorki
Ty wiesz, że chłoniesz miejsce, aby je utrwalić w swojej pamięci. Wyciągasz z miejsca coś na kształt esencji, by potem rozkoszować się smakiem. A pamięć przechowuje smaki. Ciekawe czy za kilka lat przypomnisz sobie właściwy smak Jutlandii.
OdpowiedzUsuńJutlandia..ciekawe..a ja tęsknię za erotykiem. Małgosiu...masz coś? Buziaki wieczorne..
OdpowiedzUsuńAsiu... na zimowe wieczory te smaki :)
OdpowiedzUsuńPchełko - ano ja nie wiem, czy Ci się spodoba :)