Czasami to wygląda tak, jakby ktoś podsunął mi talerz pełen obietnic, a ja łapczywie jadłam, aż do ostatniego przecinka. Każde zdanie wyprasowane, zszyte nicią o grubości włosa, pachnące, jak świeżo otwarta książka w deszczu. I wtedy – rozpruwam. Wyjmuję jeden spread, jakby to była próbka skóry, fragment krwiobiegu, i nagle widzę: brzydkie i martwe. W takich momentach mam w sobie chirurgiczną bezwzględność. Łapię za skalpel i bez żalu wycinam, bo wiem, że każdy martwy fragment zatruwa resztę. Nie ma sentymentu. To nie jest zdrada, to czułość dla całości.
I ten ruch: delete, aż czuję pustkę jak po wyrwaniu zęba, z której powoli zaczyna rosnąć nowa tkanka. Wiem, że wróci. Że jeszcze coś napiszę, może nawet lepiej. Ale nie dzisiaj. Tylko czysta przestrzeń po shit.
Bezwzględna. Bo doskonała
OdpowiedzUsuńhehe, kochana, może raczej bezwzględna dla słabości ale tylko po to, żeby najlepsze rzeczy mogły oddychać. Uściski
Usuńtak się kończy poprawianie tekstów. wywala się i wywala, aż pozostaje pusta doskonałość, choć początkowo tekst nie był aż taki zły. dopiero krytyczne spojrzenie wyłapało te wszystkie niedociągnięcia. nie znoszę poprawiania. za każdym razem mnie to wykańcza. zupełnie, jakbym sobie flaki wypruwał. niechby chore, ale własne.
OdpowiedzUsuńNo właśnie. Czasami to wygląda jak porządek, a w środku jest po prostu cisza po burzy. I wtedy człowiek się zastanawia, czy wyciął tekst, czy kawałek siebie.
UsuńMorderstwo doskonałe na myśli przelanej. Zarzynam swoje teksty, czasem jeszcze w głowie. Opisałaś to doskonale.
OdpowiedzUsuń:-) uściski posyłam.
Usuń