Strony

sobota, 9 sierpnia 2025

Aga Zano, czwarte wymieranie


 




Pisząc o Czwartym wymieraniu Agi Zano, mam wrażenie, że dotykam ciała zbudowanego jednocześnie z warstw geologicznych i językowych. Ten zbiór – cykl wierszy, opowieść w formie fragmentów, porusza się między humusem a rdzą, między szkliwem oka a pyłem opadającym na mchy. W martwej naturze ze szpadlem język rozpycha się w głąb: posiniałe zęby radzieckich motocykli, obce zdjęcia, cudze zeszyty, materie rzeczy i materie pamięci, które można próbować ułożyć, choć wiadomo, że powstanie z tego konstrukcja chybotliwa, jak wspomnienie.

To nie jest opowieść w stylu Tranströmera, gdzie przedmiot błyska olśnieniem ciszy. Tu przedmiot jest ciężki, brudny, od środka spróchniały, a jednak niesie coś na kształt życia.

W Santa Rita da Cascia ciało przyjmuje w siebie odpad: drut, żużel, pszczołę. W środku pojawia się terrarium z żabą, która strzela językiem w cień człowieka – gest jednocześnie komiczny i złowrogi. To surrealizm, ale nie eskapistyczny; raczej taki, który osiada w gruzie i z niego wyciąga dowody. U Zano absurd jest organiczny, jakby wyrastał z cegły, a nie z marzenia.

W kolejnych wierszach przyroda staje się świadkiem i uczestnikiem katastrof. W Pomerania I i z katechizmu ryby dostają nóg, kuny łysieją, trzmiele stają w szeregu. Świat nie odradza się w rajskim porządku – raczej w grotesce i nadmiarze. Jest tu coś z biblijnego katalogu stworzenia, ale przepuszczonego przez czarny humor i język rozkładu. Myślę o Amosie Ozie, ale w wersji, która nie chce ani się wzruszać, ani pouczać – raczej patrzeć, jak ziemia kpi z naszych pomników.

Wiersze oznaczone jako Pomerania I–IV mają pejzaż zarówno geograficzny, jak i psychiczny. Otwierają się ruchem przyjazdu i wygnania:

(…) na początku był pociąg i nie było nic przed pociągiem
nic przed tym miejscem gdzie wyrosło dla nas tyle pustych kamienic (…)

To historia zasiedlenia i przesiedlenia w jednym oddechu; dom pojawia się tu razem z wymazaniem tego, co było wcześniej.

Później ton się ochładza, pejzaż pustoszeje:

a w pierwszy chłodny dzień
mewy przejmują miasto
nie żeby było co przejmować (Pomerania III)

eros/chthónios przenosi ciężar w stronę architektury ciała: pragnienie, żeby nie być z mięsa, lecz z poniemieckiej cegły, ze stalowych belek, z antracytu. Zakochać się w moście, w zajezdni, hodować małe tramwaje i żuć szkło. To nie poetycki ornament, ale uczciwe marzenie o materii, która nie gnije. Bonnefoy mógłby zobaczyć tu ślad swojej rozmowy z ruiną, lecz Zano posuwa się dalej: ruina jest kochankiem, karmicielem, a czasem jamą do spania.

nabyte – to rozproszenie, wyjęcie fundamentów spod całej konstrukcji. Nie mam ci do powiedzenia nic prawdziwego, nie wiem gdzie się zaczynam, a gdzie kończę, koniec bez pointy, jak pęknięcie, które nie boli, bo nigdy się nie zamknęło. Znika wszelka ozdoba, zostaje sama kość mowy, pamięć puszczająca kaczki po wodzie, martwe zwierzę z przyprawionymi oczami. Jakby po całym cyklu nie było już możliwe żadne stwierdzenie ostateczne – jedynie unoszenie się w półprawdzie.

Pomerania IV i dziedziczne wprowadzają ton rozrzedzony, lecz uderzający. Pomerania IV jest zimowe, lekko zamglone, po sezonie, wśród pustych bud i pordzewiałych szczęk. Wszystko purchleje, topnieje, zapada się w mokre grudy, a w tę lepką breję schodzi się jak w intymne nasze małe nigdzie. To nie pejzaż nostalgii, lecz przystanek w obumierającym krajobrazie, który paradoksalnie zostaje w pamięci najdłużej.

dziedziczne zamyka cykl jak pytanie rzucone w ciemność. Kobieta skubiąca tapetę w suchej wannie, przy białym szumie radia. Zano pyta: a jeśli nic sobie nie mówiła, czy to coś zmienia? Ten brak domknięcia jest ostatecznym gestem wobec całości; zostawia mnie w stanie zawieszenia, w którym cykl wcale się nie kończy, tylko odsyła z powrotem w swoje wcześniejsze warstwy, zamiast pozwolić mu odejść.

W Czwartym wymieraniu wszystko jest gęstsze, mniej przezroczyste, bardziej sprasowane. To język, który nie boi się rdzy ani gnicia, a jednocześnie trzyma w sobie dziwną, wykręconą czułość.

Piszę to z poczuciem, że ta książka działa jak warstwa humusu, nie błyszczy, ale karmi, nie daje jasnego obrazu, ale podtrzymuje istnienie. Z każdą kolejną lekturą coś w niej zaczyna kiełkować: niepokój, bliskość, lekko żrące zrozumienie, że świat, chociaż wymiera, zawsze zdąży jeszcze raz się odrodzić, choćby w postaci liszajów, gwoździ, odłamków szkła.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz